Boję
się na równi dobra i zła,
Bo
wymagają one ode mnie dokonania wyboru.
Najchętniej
patrzyłbym przed siebie
Obojętnym
wzrokiem i równym spokojem
Przyglądałbym
się dobru i złu.
Ale
pomyślałem:
„Powinienem
przejść na stronę dobroci
Jak
na stronę szlachetnego przeciwnika”.
Zgasiłem
latarnię.
Po
kryjomu zbliżyłem się do Twojego progu
Rozglądając
się dokoła,
Czy
nie śledzą mnie oczy donosicieli.
Słyszę
za sobą czyjeś kroki.
To
dmie wiatr i dzwoni mosiężny talerz
Jak
księżyc nad balwiernią.
Koty
zwabione zapachem gnijących ryb
Wyruszyły
na łowy.
Śpi
Jerozolima,
Szkarłatne
miasto Dawida i kotów.
A
teraz stoję przed Twoim domem,
Za
którego kruchą ścianą
Gromadzisz
w sobie
Boleść
sarkającego pokolenia.
Ale
boję się wejść do wnętrza,
Bo
wówczas nie mógłbym już wrócić
Do
mojej komnaty,
Gdzie
czekają na mnie
Cyprysowe
sprzęty.
Oderwałem
dłoń od klamki
I wróciłem
do domu,
Ponieważ
nie umiałbym iść
Za
Tobą, bezdomny Boże,
Wężu
podwyższony
Na
pustyni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz